Highlands


Na wspomnienia składa się bardzo dużo czynników - szelest kurtki przeciwdeszczowej leżącej na kolanach, zapach szamponu, którym umyłam rano włosy, suche skarpetki i buty włożone na przemoczone wcześniej po krótkim spacerze przez łąkę stopy, delikatny dotyk wiatru muskającego twarz, czy odgłos pociągu, który widzicie na zdjęciu. Nasz trzydniowy wyjazd był przepełniony magią, która z każdym dniem zapadania się coraz głębiej w sferę wspomnień wciąż przybiera na mocy. Mieliśmy ogromne szczęście, że Craig zgodził się pokazać nam kawałek Szkocji - sam robił praktycznie wszystko, od zaplanowania całego wyjazdu, poprzez prowadzenie samochodu aż do puszczania muzyki do wieczornego piwka nad jeziorem. Kilka dni temu dostałam od niego spis wykonawców i zespołów, które puszczał nam w trakcie wycieczki. Razem z dźwiękami wrócił do mnie wilgotny zapach gór i dotyk gałęzi muskających nogi w trakcie przeciskania się przez wąską leśną ścieżkę. 





Miałam zamiar przygotować solidny opis wycieczki krok po kroku, zdecydowałam się jednak pokazać urywki, głównie z uwagi na to, że opis wszystkich moich przemyśleń związanych z tym wyjazdem mógłby zająć kilka tomów. Nie żeby ten wpis miał być jakiś specjalnie krótki - na pewno nie będzie. :) 
Wyżej pokazuję bardzo prowizoryczną mapkę naszej trasy. Bardzo lubię poetyckość tego, że ja i Oskar ruszyliśmy z południa a Natalia i Craig z północy, żeby spotkać się w połowie drogi. 2 września około godziny 11 wsiedliśmy w pociąg jadący do Perth ze stacji kolejowej Waverley w Edynburgu. W Perth przesiedliśmy się na pociąg do Aviemore. Wysiedliśmy na starym, drewnianym dworcu, wyglądającym jakby w ogóle się nie zmienił od czasów wojny. Ludzie momentalnie się gdzieś rozeszli. Cisza wręcz wbijała się w uszy. Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem oboje doskonale wiedząc, że jak nie znajdziemy Natalii i Craiga to nie mamy pojęcia co robić. Wyszliśmy na zewnątrz - kilka sklepów na krzyż, niewielki parking, delikatnie padający deszcz. Rozejrzałam się po parkingu i oczywiście nigdzie ich nie było, więc stwierdziłam, że to idealny moment, żeby zwiedzić toaletę. Gdy wyszłam zobaczyłam tył Oskarowego plecaka turystycznego i obejmujące go znajome ręce. Uff.




Nieco później rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy brzegiem Loch Morlich w poszukiwaniu idealnego miejsca na zjedzenie kolacji. Mieliśmy dwa przenośne grille, siedliśmy więc na piasku w bezwietrznym miejscu. Odgłos korka wyciągniętego z butelki wina, kapsla spadającego z piwa i kiełbasek skwierczących kawałek dalej chwilę po tym, jak chłopcy zabrali się za odpalanie grilla. 
Picie piwka przy zachodzącym nad jeziorem słońcu i rozmawianie z przyjaciółmi aż do kompletnej ciemności było przepięknym momentem. Widzieliśmy kilka ładniejszych miejsc ale napełnianie bardzo głodnych brzuchów, piękny zachód słońca, świetne rozmowy i alkohol delikatnie mieszający w głowie równo z pojawiającymi się nad nami gwiazdami stworzył niepowtarzalnie miłe wspomnienie. Między naszymi słowami i kęsami cisza była błoga i głęboka - całkowita odmiana od wcześniejszych dwóch miesięcy spędzonych w centrum miasta. Gdy zrobiło się całkiem ciemno postawiliśmy przenośną lampkę przy butelce wody i siedzieliśmy dalej. Uśmiecham się na samo wspomnienie. Zwłaszcza na wspomnienie zgubienia drogi powrotnej w lesie i kilku nie do końca pewnych minut wracania w ciemności do namiotów. :)





Następny poranek był idealnym początkiem dnia każdego podróżnika. Prysznic ciepło rozgrzewał plecy, słońce mocno grzało głowę a kawa pita przed namiotem smakowała dobrze jak nigdy.


Po śniadaniu i przed złożeniem namiotów obejrzeliśmy zaplanowaną trasę. Bardzo mnie bawi to zdjęcie bo przed zobaczeniem go miałam wrażenie, że byliśmy żywo zaangażowani w dyskusję i wybieranie opcji. No cóż.


Z namiotami pod nogami, ubraniami na kolanach, całym swoim dobytkiem pod ręką i z nieco większymi uśmiechami (bo już po kawie) ruszyliśmy w dalszą drogę.








Droga z Aviemore do Fort William była bardzo malownicza ale to nie był jeszcze ten szkocki krajobraz, który mieliśmy w głowie. Rozbiliśmy namioty nad rzeką z widokiem na Ben Nevis - największy szczyt Wielkiej Brytanii.





Szkocka krowa, w oryginale Heilan Coo, gdyby mogła słuchać muzyki, słuchałaby twardego rocka. Charakterystycznie długie włosy pozwalają jej przetrwać mało przyjemną szkocką zimę. Poza tym, obok ostu i Harrego Pottera, jest najczęstszym motywem pamiątkowym jaki spotkałam w Szkocji.


Moje wspomnienia z Fort William zamykają się głównie w deszczu, zimnie, zamglonym Ben Nevis i krowie. Następny dzień był jeszcze lepszy :)

fot. Craig Scott
Pierwszym miejscem na naszej trasie tego dnia było Glenfinnan znane lepiej jako "wiadukt z Harrego Pottera". Między Fort William a Mallaig jeździ tędy stary pociąg wyglądający jak Hogwart Express. Po sprawdzeniu rozkładu stawiliśmy się na punkcie widokowym 15 minut przed przewidzianym przejazdem. Był czas na romantyczne zdjęcia i na pożeranie wzrokiem niesamowitych widoków. Jezioro znajdujące się dokładnie za naszymi plecami z powyższego zdjęcia widać niżej. Właśnie nad nim, kawałek dalej, znajduje się Hogwart. :)


Pędem wróciliśmy do samochodu i tu zaczął się najpiękniejszy (poza Isle of Skye) odcinek, jaki widziałam. Spieszyliśmy się do Mallaig, żeby złapać jedyny w ciągu tego dnia prom na Isle of Skye, nie było więc czasu, żeby zatrzymać się na zdjęcia. Gdyby ktoś z Was wybierał się jednak kiedyś w tamte okolice - ten kawałek drogi będzie zdecydowanie tym, czego oczekuje się od Szkocji. Góry wyglądające jakby ktoś zarzucił na nie intensywnie zielony mięciutki koc i jeziora odbijające tą zieloność w identycznym odcieniu.


W Mallaig wsiedliśmy na prom a pochmurna Szkocja zmieniła się w słoneczne greckie wyspy.



Po około 30 minutach słonego wiatru szarpiącego włosy dopłynęliśmy na południe Isle of Skye. Kierowaliśmy się na północ z uroczą zasadą "krzyknij jak będziesz chciała zrobić zdjęcie to się zatrzymam" (kocham podróżować z ludźmi przyzwyczajonymi do fotografów). Chwilkę dalej wszystkie domki rybackie i porty zostawiliśmy w tyle wjeżdżając na drogę idącą środkiem pustkowia. 
- Tutaj! 
Zjechaliśmy na pobocze.





Jadąc przez Isle of Skye najchętniej zatrzymywałabym się co kilometr. Nieco inna perspektywa gór, wystająca w oddali woda, inne ułożenie chmur. Od dawna obserwuję różnych fotografów jeżdżących na Isle of Skye, lub mieszkających tam. Widziałam setki zdjęć, które zawsze umacniały pozycję tej wyspy na mojej liście miejsc do zobaczenia. Parę dni przed początkiem wycieczki, jeszcze będąc w Edynburgu, dowiedziałam się, że uda nam się tam pojechać. Pisnęłam czytając wiadomość na WhatsApp'ie. Dokładnie takie samo szczęście czułam stojąc na skraju drogi z poniższym widokiem.


X pięknych widoków dalej dotarliśmy do Portree- największego miasta na Skye. 


Zjedliśmy wczesny obiad na plaży a potem przeszliśmy się leniwie po niewielkim i prześlicznym miasteczku portowym. Natalia widząc z daleka znak "Homemade Ice Cream" szybko podjęła właściwą decyzję. Słońce mocno grzało nam w plecy a lody były przepyszne - taka sytuacja nie zdarza się tak często w Szkocji. :)





Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy znów na południe, tym razem kierując się w stronę mostu łączącego wyspę z lądem. 


Opuściliśmy Skye i skierowaliśmy się w stronę pięknego zamku z XIII wieku - Eilean Donan, znajdującego się na malutkiej wysepce na Loch Duich. Miłośników historii brytyjskiej może zainteresować fakt, że zamek ten podobno był schronieniem dla Roberta Bruce'a w trakcie jego ucieczki przed Anglikami. Dziś odrestaurowany służy jako miejsce do kręcenia filmów i robienia cudnych zdjęć. Da się go też wynająć na ślub, co bez wątpliwości bym zrobiła gdybym miała nieco większy zapas finansowy.... :) 




Nie mam ani jednego zdjęcia znad Loch Ness, choć jechaliśmy jego brzegiem dość długo. Robiło się już ciemno i śpieszyliśmy się do Inverness. Twardo twierdzę, że gdzieś między krzakami zobaczyłam Nessie. Słynny zamek Urquhart widzieliśmy z samochodu. Szczerze mówiąc w ogóle tego nie żałuję, bo już na tym etapie wiedziałam, że Loch Ness samo w sobie nie jest najpiękniejszym miejscem w Szkocji, a jedynie jednym z wielu. Gdybym miała ograniczyć nieco czas wycieczki to pewnie byłby to punkt, z którego bym zrezygnowała. Zdecydowanie bardziej warto udać się w rejon Glenfinnan, na Isle of Skye i do zamku Eilean Donan.


Kolejnego dnia obudziłam się z myślą, że następne łóżko w którym zasnę czeka na mnie w Krakowie. Dzieliły nas od tego dokładnie 24 godziny.  Z Inverness ruszyliśmy w stronę Banff. Ten rejon jest piękny w zupełnie inny sposób niż Highlandy. Jechaliśmy cały czas wzdłuż wybrzeża, które w całości wygląda dokładnie jak te kilka zdjęć. Zielone łąki, malownicze pola i morze na horyzoncie. Po dwóch niesamowicie szczęśliwych miesiącach w Szkocji myśl o powrocie nie była najłatwiejsza, poniższe zdjęcia kojarzą mi się więc dość nostalgicznie.



Na plaży, którą widać na dole zjedliśmy ostatni obiad "w terenie". Zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku równie pięknych miejscach po drodze. 


W ten oto sposób dotarliśmy do końca dość długiego wpisu, i tak okrojonego o mnóstwo rzeczy. Gdzieś ostatnio czytałam, że najlepszą radą jaką można komuś dać jest to, żeby więcej podróżował. Wiem, że nie zawsze jest łatwo coś takiego zorganizować, czasowo czy też finansowo. Wiem też, że (jak we wszystkim) najtrudniejszą rzeczą jest zebranie się. Potem i pieniądze się znajdują (przecież tak naprawdę nie potrzebuję nowej sukienki i butów) i kilka dni czasu. Jeśli do tej pory omijaliście Wielką Brytanię, lub samą Szkocję szerokim łukiem to z całego serca zachęcam Was do kupienia biletów chociażby na kilka dni do Edynburga. Z wielką chęcią zawsze pomogę jeśli chodzi o wybór miejsc wartych odwiedzenia i naprawdę... naprawdę, zobaczenia nawet kawałka Szkocji nie da się żałować. :)


Komentarze

Popularne posty