Perpetua




Wolnym krokiem pokonuję wąskie uliczki Wenecji. Wznoszę się i opadam, a moje kroki echem odbijają się między kanałami. Gubię się i odnajduję, ostatnie letnie promienie rozbijają mi się o twarz. Myślę, że znowu należy skręcić, nigdy przecież nie jest za późno, żeby zmienić zdanie. Zapraszam na samotny spacer po bruku jednego z najbardziej zatłoczonych miast świata.



Zmęczony plac św. Marka ugina się od setek turystycznych ciał. Przecinam go zdecydowanym krokiem, żeby zniknąć w pajęczynie ciemnych zaułków i wąskich przesmyków. Z dala od zgiełku.


Co jakiś czas docieram do krawędzi i otacza mnie błękitnoszary bezkres laguny. Wpatrzona w miejsce gdzie horyzont delikatnie zmienia się w niebo nabieram w płuca słonego powietrza. Tłum w mojej głowie znika, nie słyszę śmiechów, podniesionych głosów, przypadkowych słów w wielu językach i nakładających się na siebie dźwięków migawek. W tej chwili obie nie mamy końca, zamglona laguna i ja. Dzięki podróżom przecież nigdy się nie kończę. 


Wenecja nie jest miastem zatłoczonym. Jest miastem o tłocznych dzielnicach, które samo w sobie powoli umiera z samotności. Mieszkańcy szczelnie zamykają okna, o ile jeszcze ich domy nie zostały zmienione w hotele. Do portu przybija kolejny statek wycieczkowy podnosząc poziom wody w kanałach. Setki ekspresów parzą kawę, dziesiątki sprzedawców wydają klientom resztę, codziennie ta sama melodia wypełnia oblegane przez turystów arkady. 


Siadam nad Canale Grande z kawałkiem pizzy w ręce. Ja, jedna z miliona tych, których podkusiły tanie loty i wyjątkowość miasta. Jedna krwinka turystycznej krwi wycierającej progi i ulice. I szkoda mi każdej ze starszych pań zamykającej w popłochu okno przed wścibskimi spojrzeniami. Każdego starszego pana, któremu pobliski supermarket zamieniono w kolejny sklep z chińskimi pamiątkami. 



Jest pewna granica między turystyką utrzymującą miasto a duszącą je. Prawdziwa, wrażliwa Wenecja zamienia się w masowy produkt i wielkie studio zdjęciowe wydeptane przez miliony stóp. 




I wbrew temu wszystkiemu, włócząc się po jej ulicach większość dnia spędziłam sama. Tym razem nie interesował mnie Pałac Dożów, czy Galeria Akademii, specjalnie starałam się odejść jak najdalej od popularnych miejsc chcąc zobaczyć ludzi - tych pracujących, zmęczonych, kłócących się na progu do domu. Niezauważona chciałam spojrzeć na Wenecjan.



Wciąż ich widać. Kawałek dalej od turystycznych miejsc. Widać, choć nie łatwo złapać kontakt wzrokowy. Zajęci swoimi sprawami rozmawiają ze swoimi ludźmi. A ja czuję, że nie mam prawa się w to wciskać, więc tego nie robię. I taka twarz Wenecji podoba mi się najbardziej. 



Trzeba zobaczyć Wenecję.  Poczuć zapach kawy, nie dać się wykiwać na drogich cenach przy Placu św. Marka, pływać cały dzień vaporetto unikając płacenia za przereklamowane gondole. 


Myślę jednak, że każda osoba trochę podróżująca, lub po prostu wrażliwa będzie miała w Wenecji to samo wrażenie. Jak nigdzie indziej czułam się intruzem.


Intruzem, przez którego na drzwiach budynków wywieszane są plakaty sprzeciwu wobec pozwolenia statkom wycieczkowym na wpływanie do Wenecji. Intruzem, którego przegania się z kościelnych schodów, żeby nie usiąść, żeby nie wycierać posadzki. Intruzem, który niby zostawia swoje pieniądze, ale po co te pieniądze skoro nic nie jest temu miastu bardziej potrzebne niż możliwość zaczerpnięcia oddechu. 



W tłumie turystów siedzi mały chłopiec i łapie mój wzrok. Wydaje się być uosobieniem miasta, które gdyby mogło to pewnie miałoby tę samą minę. Wszystko fajnie, pięknie jest, ale już mnie boli i chcę odpocząć.



Boczne uliczki, obdrapane kamienice, odgłos telewizora zza uchylonego okna. Woda kapiąca z podlanych kwiatów, zapach prania, wszędzie zapach świeżego prania, a nie legendarny (moim zdaniem nieistniejący lub przeze mnie niewyczuwalny) smród kanałów.




Barman witający stałego klienta w barze mieszczącym trzy osoby, starsze panie gaworzące między okiennicami, młody mężczyzna zaciskający dłoń na sterze motorówki przecinającej Canale Grande. Nie turystycznej, nie gondoli, widzę wyraźnie, że wiezie gdzieś córkę - może do szkoły? 


Policjanci palący papierosy przy brzegu kanału. Syrena odbijająca się od wód laguny. Chłopak sprzątający w dziedzińcu gruz po remoncie kamienicy. Kobieta w skupieniu zdobiąca wenecką maskę przy niewielkiej stołowej lampie. Ta Wenecja, jak każde włoskie miasteczko, jak każde miejsce, na które jest się otwartym i choć trochę go ciekawym, wprowadziła mnie w relaksujący zachwyt. Ten rodzaj cichego zachwytu, przez który tak bardzo kocham podróże. 


 A turyści. Cóż, turyści, sama turystką jestem. Chciałabym, żebyśmy nie udusili tego, co piękne. Żebyśmy dali Wenecji, Florencji, Rzymowi, wszystkim takim miastom żyć i nie zadeptali ich do szpiku średniowiecznych czy antycznych ulic. Niech Wenecja się nie kończy. Niech nigdy się nie skończy. 


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty