6 loves in Edinburgh



Pierwsze litery tego wpisu wypełniły mój ekran już pół roku temu. W trakcie pisania rozkojarzyłam się i wyszłam bez celu na ulice Edynburga. Pisałam, że emocje trochę opadły, że umysł i ciało oswoiły się z codzienną pracą i zwiedzaniem a folder ze zdjęciami zdążył się już wypełnić. Pamiętam jak patrząc na zdjęcia stwierdziłam, że wychodzę, że muszę iść zobaczyć jeszcze raz, poczuć jeszcze raz, zachwycić się i zakochać się jeszcze raz. Myślę, że teraz dojrzałam do zapisania kilku myśli więcej. Szkocja była moim marzeniem. Oczywiście. Wraz z nauką języka i kultury apetyt na Wielką Brytanię rósł z każdym miesiącem. Plan wyjazdu skrystalizował się wiosną,  na początku lipca obroniliśmy licencjat i jak na prawdziwego filologa przystało nareszcie przyjechaliśmy do Szkocji..... harować jak dzikie woły. W samym Edynburgu udało się nam spędzić 6 tygodni, potem pozwoliliśmy sobie na wisienkę na torcie całego wyjazdu - ale o tym już w innym wpisie. Czy było warto? Zobaczcie sami! Poniżej 6 moich miłości  i zauroczeń sprawiających, że Edynburg stał się najcudowniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek widziałam :)


Calton Hill



Kilka miejsc tego miasta odebrało mi oddech. Dosłownie. Całe szczęście, że przed wyjazdem zwrócono mi uwagę na odpowiedni dobór... butów. Edynburg pnie się w górę i opada w dół, stopniowo lub gwałtownie swymi krągłościami uświadamiając o istnieniu mięśni, których do tej pory się nie używało. Odpowiednie buty to podstawa. W okolicach weekendu na ulicach oczywiście pojawiają się szykowne panie w krótkich spódniczkach i wysokich szpilkach, walcząc pokracznie z gracją uczącej się chodzić małej żyrafy o każdy centymetr drogi po kocich łbach. Na większości nóg przeważają jednak adidasy, często połączone z eleganckimi ubraniami. To jeden z typowych miejscowych smaczków - cudne fryzury, marynarki, spodnie garniturowe i na samym dole solidna para najzwyklejszych butów sportowych. Bo kto by się tu martwił pierdołami. Przechodząc do konkretów, jakieś 20 minut od mieszkania, które wynajmowaliśmy znajduje się Calton Hill. Jest to wzgórze rozciągające się nad nowym centrum miasta skupionym przy ulicy Princes Street. Na górze znajduje się między innymi obserwatorium astronomiczne i The National Monument delikatnie narzucający skojarzenia z Ateńskim Akropolem. Po raz pierwszy wyszłam na Calton Hill będąc sama z aparatem w rękach. Widok odebrał mi mowę. 


Stałam tak chwilę patrząc z góry na całe miasto z zamkiem na sąsiednim wzgórzu. Podszedł do mnie pewien starszy Pan pytając czy podoba mi się widok. Odpowiedziałam, że nie mam słów. Z tego braku słów nawiązała się krótka rozmowa - okazało się, że mój rozmówca większość życia spędził w Edynburgu a Calton Hill jest jego ulubionym spacerowym miejscem. Zostaliśmy razem chwilkę odpowiednio długą by zdążył pokazać mi z góry wiele miejsc i budynków subiektywnie opisując ich historię. Potem poradził mi iść kawałek dalej i zobaczyć zatokę i Morze Północne. Pożegnałam się i poczłapałam dalej, a widok, który spotkałam za zakrętem jeszcze raz wrył mnie w chodnik. To był moment, w którym Calton Hill stało się moim ulubionym miejscem w Edynburgu. Szybko poszło. Wielkie, zielone wzgórze w centrum miasta, na które ludzie przychodzą jeść śniadanie lub lunch, napić się piwka ze znajomymi z pięknym widokiem albo po prostu posiedzieć i poczytać książkę. Gdyby istniała strzała amora to właśnie byłoby to, cel, pal - zakochałam się.


Okolice Royal Mile



Kilka kroków w dół i kilka kroków po równym. Potem jeszcze kilka kroków w górę, no troszkę więcej niż kilka, dźwięk muzyki, głosy artystów i oklaski witają nas z daleka na Royal Mile.  Przyspieszone tętno, rozpięty płaszcz i cienki szalik zdjęty z szyi. Przeciskając się przez tłum mijam muzyków, kuglarzy, magików i ludzi robiących wszystko co w jakikolwiek sposób związane jest ze sztuką uliczną. Głowa kręci mi się we wszystkich kierunkach jak małej, ciekawskiej sowie. Odbijam w lewo, wypadam z tłumu tocząc się po stromych schodach wprost na ulicę Wiktorii.




Wąskie przejścia, schody, przesmyki, jestem pewna że nie zobaczyłam wszystkich, choć za każdym razem starałam się iść trochę inną drogą


W górę i w dół, w dół i w górę, nie sądzę, żeby wygląd tych uliczek zmienił się jakkolwiek w przeciągu lat. Prowadziły kiedyś do różnych targów, mięsnego, rybnego, warzywnego. Mijam wszystkich tych ludzi, którzy kiedykolwiek tamtędy szli z koszami i torbami przepełnionymi zakupami. 



Szary kamień, wszystko z szarego kamienia. I te okna! Uwielbiam jasne pomieszczenia. W naszym mieszkaniu przy ogromnym oknie mieliśmy na tyle szeroki parapet, że bez problemu wygodnie siadałam na nim popijając kawę. W ciągu całego wyjazdu szczególnie zwracałam uwagę na wszelkie okna i nie da się ukryć, standardowy rozmiar jest większy od tego, do którego jestem przyzwyczajona. Kolejny powód,  żeby pokochać Wielką Brytanię? Oj tak!



Zieloność


Jest i plus wynikający z mokrego klimatu. Najzieleńsze parki, drzewa, całe łąki, zawsze idealnie wystrzyżone, choć ani raz nie widziałam kosiarki. Ludzie leżący, jedzący, czytający, pijący piwko lub winko ze znajomymi na czystych, zadbanych trawnikach. Zestaw lunchowy kupiony w Tesco za 3 funty i najlepsza forma przerwy w ciągu dnia. Pan w bardzo drogo wyglądającej marynarce leżący na trawie i drzemiący w centrum miasta. Policja mijająca pijącą piwo grupkę ludzi i uśmiechająca się do nich. Raj dla polskiego umysłu.  




Ach no i oczywiście takie rzeczy kilka minut od centrum miasta.


I takie.




Panie, darmowe muzea!




Historia, sztuka, nauka, wszystko co każde muzealne serce momentalnie pokocha. Gubienie minut i godzin między darmowymi ekspozycjami, rozplanowanymi w bardzo przemyślany i nowoczesny sposób, stoiska interaktywne dla tych co lubią się pobawić, rewelacyjna forma spędzenia czasu bez najmniejszych kosztów.

Szyldy i reklamy



To nie jest oczywiście cecha wyłącznie Edynburga, takich reklam pełno wszędzie na każdym kroku. Ale trzeba przyznać, że w trakcie mozolnego marszu na najbardziej stromym odcinku naszej drogi do centrum te reklamy zawsze wywoływały uśmiech.



Portobello


Czasami pojawia się taki dzień, w którym przychodzi się na 8 do pracy i okazuje się, że niepotrzebnie. Naprawdę przytrafiło nam się takie szczęście. Wtedy wsiada się w autobus jadący do Portobello i szkocki poranek nagle nabiera delikatnie włoskiego posmaku. Pełne słońce, morze, kawiarenki, ludzie z psami, biegacze i odmrożone stopy tych co to się uparli na zamoczenie stóp w Morzu Północnym. Koniec końców - toż to nie są Włochy, bez przesady z idealnością tego miasta.



Wąskie uliczki, przesmyki, góry, morze, dudy na każdym kroku, fajerwerki codziennie przez cały sierpień o 22:45, duże okna, ludzie z pięknym szkockim akcentem, dobre sushi za funta z hakiem, pomocni i uprzejmi pracodawcy, w ogóle uprzejmi ludzie, dużo sztuki, cudowne sklepy, świetne miejsca spacerowo-treningowe, najlepsze kanapki mięsne w Tesco, duch Marii Stuart i wielu innych ważnych historycznych postaci, o których to godzinami tłukło się na egzamin z historii, magia, jakaś niesamowita magia wypełniająca ulice tego miasta i sprawiająca, że tęsknię za nim, tak, jak nigdy nie tęskniłam za żadnym innym miastem. Już w pierwszy dzień wiedziałam, że będę chciała tam wrócić. 


W tym roku Pokusfocus zmieni się z bloga łączącego fotografię z czymkolwiek innym leżącym mi akurat na sercu na bloga głównie podróżniczego. Będzie dużo zdjęć ale będzie też więcej słów niż zwykle, służących tym razem za pewnego rodzaju pamiętnik wyjazdowy. Łącząc zainteresowania Oskara ostro uczącego się hiszpańskiego i norweskiego z moją pasją do podróżowania mamy w planach aż 3 podróże, jedną małą i dwie duże:) W marcu na rozgrzewkę niskobudżetowy weekend w Norwegii. Potem powrót do cudownego miasta z powyższych zdjęć na niepełne dwa miesiące, po których planujemy spędzić kolejne 5 miesięcy w mieście największej na świecie katedry gotyckiej, flamenco i Alkazaru. Nic nie jest pewne, choć wszystko jest zaplanowane. Przewidywane jest również wylądowanie w zupełnie innym miejscu niż planujemy. Ot magia i dreszczyk emocji. Nadrobię zaległości dodając wpis o naszym małym objeździe Szkocji i Anglii, który również był spełnieniem moich wieloletnich marzeń. Jedyną rzeczą dzielącą mnie od tego wszystkiego jest zdana sesja, jedna i druga. Zamiast czytać tony tekstów źródłowych wspominam więc i marzę do przodu popadając w typową styczniową prokrastynację. A po wszystkim już z kopyta ostatni semestr studiów. Kiedy to się stało? Trzeba żyć już, teraz, natychmiast! :)

Na dokładkę już wcześniej publikowany, krótki filmik z wyjazdu - klik!

https://www.instagram.com/pokusfocus/

Komentarze

Popularne posty