Tanto perderse, tanto buscarse


Kilka zimowych miesięcy na wstrzymanym oddechu,
nie można tak żyć, nie da się tak żyć. 
Ucieknę - pomyślałam - ucieknijmy, 
choć na chwilę, żeby odkłębić myśli 
i przetkać dopływ powietrza.
Samolot wzniósł mnie więc w górę,
zostawiając daleko w tyle to, co złe. 
Mija kilka godzin.
 Chłodny powiew wiatru targa mi włosy. 
Czuję delikatny zapach morza, 
co krok zalewający oczy 
mikroskopijnymi falami.
Głowę mam przepełnioną obcymi twarzami.
Nareszcie stałam się przezroczysta,
i nic nie ma najmniejszego znaczenia,
tylko Barcelona, 
ach Barcelona. 


Podróżując znikam. Nie zwracam niczyjej uwagi, jestem twarzą jedną z miliona, pojawiam się w czyichś życiach zaledwie na ułamki sekund, nie zostawiając żadnego śladu. Jestem daleko, poza zasięgiem przypadkowych spotkań i znajomych miejsc. W skórę wsiąka mi inny język, zapach śródziemnomorskiej kawy, odgłos kroków w wąskich uliczkach. I choć pozornie jest mnie więcej, w końcu tyle zdjęć, tyle słów, to nie ma mnie nigdzie na wyciągnięcie ręki. W epicentrum obcości zatrzymuję się, uśmiecham i po raz pierwszy od miesięcy łapię głęboki oddech. 


Włóczę się bez celu. Dokładnie wiem gdzie idę - przed siebie, gdziekolwiek, nie ważne gdzie, bo mogę wszędzie. Nabieram kolorów, chłonę miasto różnobarwnych postaci, otwartych umysłów, głębokich księgarń i secesyjnych kamienic. 


Kawa czy wino? Wino czy kawa? Nie mogę się zdecydować, więc zamawiam oba. Czuję jak nogi mi miękną zaledwie po kilku łykach. Jest dobrze, jest naprawdę dobrze i kompletnie nic mnie nie martwi.



Kto czyta przeżywa wiele żyć. Kto podróżuje, doświadcza różnych światów nie opuszczając planety. 


Opieram się więc o mur katedry. Delikatnie przesuwam palcami po jej kamiennym grzbiecie. Tłum dookoła mnie lekko się rozmywa, ulica pustoszeje, a dzień, mimo wczesnej pory, zamienia się w noc. Na końcu ulicy słyszę nerwowe, przyciszone głosy. Po chwili w oddali pojawiają się dwie męskie sylwetki, dość szybko zbliżające się w moją stronę. Fermin Romero de Torres wyrzuca z siebie hektolitry życiowych mądrości w stronę niepewnie idącego za nim Daniela Sempere. Obaj czujnie rozglądają się na boki, jakby przed kimś uciekali. Nasze spojrzenia się spotykają, Fermin na chwilę milknie, Daniel kładzie mu rękę na plecach i znacząco popycha. Mijają mnie odwracając wzrok, po czym wznawiają dyskusję kilka metrów dalej tuż przed zniknięciem za zakrętem. 
Otwieram oczy.
Japońska wycieczka przypiera mnie do muru, ktoś próbuje wcisnąć selfie-stick, południowe słońce przewierca czaszkę.
Nie taka Barcelona jest moja, 
oj nie taka, weź mnie Pan sprzed nosa ten plastik. 


W mojej wymyślonej Barcelonie idę śladami przygarbionego staruszka kursującego codziennie między placem budowy w dzielnicy Eixample a Parkiem Güell. Widzę jak staje na skraju ulicy, rozgląda się, przepuszcza tramwaj (tym razem) i niepewnym krokiem przecina jezdnię. Gdy znika mi z pola widzenia obracam się i patrzę na dzieło, którego budowę nadzorował do momentu, w którym zapomniał się rozejrzeć przed wejściem na torowisko. 


  W mojej Barcelonie linia czasu plącze się i zagina a wyobraźnia miesza się z prawdą. Uciekam w fikcję, bo mam już trochę dość twardego stąpania po ziemi. Mijają mnie bohaterowie książek, filmów i ludzie, którzy nie chodzili po brukach tego miasta już od dekad. Patrzę na nich wszystkich, podsłuchuję rozmowy, zadzieram głowę do góry zerkając na strzeliste wieże Sagrada Familia.






Z głową w chmurach, ciągle z głową w chmurach, żeby nie zwariować. Szelest palmowych liści, ciepłe promienie łaskoczące nos. Każde zmartwienie, każda niepewność i obawa delikatnie zanikają przyciśnięte hiszpańskim słońcem.



Daleki odgłos samochodowych klaksonów, błękitna linia horyzontu, stopniowo wydłużające się cienie i kawa, boski zapach kawy przeciskający się między budynkami. 
A nad głową znowu latają mi zielone papugi.



Przychodzi wieczór. Ustalamy między sobą, że nikomu nigdy się nie przyznamy do siedzenia w kocach i dwóch swetrach. Twardo siedzimy na werandzie, słowa wypełniają powietrze, roześmiane oczy, mięta owijająca lód, połowa butelki rumu. Kot przybłęda przygląda nam się ze schodów walecznie odganiając każdą złą myśl, która próbuje się wkraść do naszych głów. I jest nam tak dobrze, tak dobrze, choć nogi delikatnym pulsowaniem przypominają zrobiony dystans, choć deszcz zaczyna uderzać w dach, choć wypiłoby się więcej, ale głowa spada już na stół. 


Schodzę na chwilę z chmur i obserwuję autentycznych ludzi zapełniających barcelońskie ulice. Skręcam w mniej uczęszczaną uliczkę dzielnicy Raval. Mijam jedną panią, potem drugą i trzecią. Myślę sobie - coś tu jest nie tak. Oparte o mur, śmiała mowa ciała, ręka na biodrze, taksujący wzrok. Ach, no tak. Na środku ulicy kolejna kobieta z plamami na skórze, zatacza się, mówi coś do siebie, w początkowych fazach szału jak u Almodovara. Idę dalej, po chwili skręcam w prawo, znajdując się pod wejściem do meczetu schowanego we wnętrzu jednej z kamienic. Półka przy drzwiach wypełniona męskimi butami.


Na placu ratuszowym mija mnie transwestyta we wściekle żółtej bluzce w zebry, głowa zadarta do góry, pewny siebie krok. Tłum młodych kobiet w feministycznym proteście blokuje ulice miasta w godzinach szczytu. Mają coś do powiedzenia, będą więc mówić. Zdążyłam zrobić na Rambli zaledwie kilka kroków, zanim podszedł do mnie mężczyzna rzucając pod nosem - coffee shop? wanna go to a coffee shop...?



Barcelona jest kilkoma miastami naraz, łącząc niezliczony koloryt ludzkich charakterów. Mimo tej różnorodności wydaje się nie mieć końca, wciąż zostawiając miejsce na nowe wyobrażenia, na snucie się jej ulicami z głową we własnym świecie. Przyglądam się temu wszystkiemu i czuję jak głowa mi się otwiera. Gdybym miała podsumować proces myślowy, przez który przeszłam w Barcelonie, mogłabym się ograniczyć do jednego zdania - zawsze można inaczej. 
Można stworzyć niekonwencjonalny budynek. 
Można znaleźć na wszystko jakiś sposób.
Można być sobą, niezależnie od otoczenia 
i można nie oceniać innych.
żyjąc na jednej ulicy, choć w kompletnie różnych światach.
W sumie, to po prostu można jakoś żyć dalej. 


Parafrazując zdanie jednego z reportaży o Hiszpanii - chyba już wiem, na czym polega ta magia. Pomimo wielu przyziemnych problemów, dramatów i szarości, bycie tam jest jak odtrutka, świeży oddech, a przede wszystkim ciągle coś innego. I choć nie widać tego na poniższym zdjęciu - patrząc na to miasto uśmiecham się najszczerszym uśmiechem.


Komentarze

Popularne posty