In this world it's just us



Północ. Stonowana i spokojna. Nie próbuje nic udowadniać, nie stara się usilnie imponować. Nie ugina się umęczona ilością turystów, reklam, szyldów i sztucznie tworzonych atrakcji. Po prostu jest, wielka i pusta. Zatrzymujemy się na samym początku krajowej drogi numer 1 otaczającej wyspę. Wychodzę z auta i zaciągam się głęboko wilgotnym powietrzem. Wypełnia mnie spokojem, rozluźnia mięśnie. Islandia powoli zaczyna oczyszczać przebodźcowany miejski mózg. Trudno mi uwierzyć, że w końcu spełniam to marzenie. Ostrzegam, że ten post będzie bardzo długi. Zapnijmy więc pasy, wrzućmy jedynkę i ruszmy na Ring Road.



Na początku widzę w monochromie. Mgła przelewa się przez wzgórza i ogranicza wzrok. Nie spodziewałam się dalekich i czystych widoków. Jest pięknie.



Pierwszy dzień to w głównej mierze dzień wodospadów. Zahaczamy o cztery z nich - Öxarárfoss, Gullfoss, Seljalandsfoss i Skógafoss. Każdy jeden jest kompletnie inny. Odwiedzamy też Thingvellir - siedzibę pierwszego Islandzkiego parlamentu, styk dwóch płyt tektonicznych i miejsce wyjęte żywcem z Gry o Tron. Do tego krótki przystanek w Geysir, gdzie wciąż co kilka minut jeden z gejzerów wybucha ku wielkiej radości zgromadzonych turystów. 

Öxarárfoss

Gulfoss

Seljalandsfoss 

Mam wrażenie, że pierwszy wdech tego dnia biorę koło godziny 16 przy wodospadzie Seljalandsfoss. Jest to jedyny z łatwo dostępnych wodospadów, za którym da się przejść. Idąc z parkingu mijamy przemoczonych do ostatniej nitki, wręcz dziecinnie ucieszonych ludzi. Chwilę później wyglądamy dokładnie tak samo. Stojąc za wodospadem w pewnym momencie przestaję robić zdjęcia, chowam telefon. Boję się, że ten widok mi się wyślizgnie, że zapomnę zbyt skupiona na kadrach. Podchodzimy bliżej, krople zatrzymują się na rękawach kurtek.



Przebieramy się przy aucie. Otwarty bagażnik, reklamówka na mokre rzeczy, w tle szum wody. Nogawki ściąganych spodni podwiewa zryw wiatru. 


Dwa ostatnie wodospady dzieli od siebie zaledwie pół godziny drogi. Na chwilę włączam podgrzewanie siedzenia (zdecydowanie moja ulubiona cecha wypożyczonej Dacii Duster). Robi mi się ciepło, chmury nagle znikają a pod Skógafoss wita nas pełny błękit. 

Skógafoss

Już pierwszego dnia Islandia nieco broi z wyrobioną przez lata skalą zachwytu. Wydaję mi się, że w tym miejscu osiągam apogeum euforycznej fascynacji, która utrzyma się na tym samym poziomie przez kolejne dni. Bardziej się po prostu nie da. W tym jednym z najsłynniejszych miejsc na wyspie przez 10 minut jesteśmy całkowicie sami. Szum spadającej wody odbija się echem od skał. 





Kończy się pierwszy dzień. Pokonujemy kolejne 40 minut drogi w większości szutrowej do naszego noclegu. W zasięgu wzroku nie ma żadnego budynku poza jednym. Wchodzę na recepcję, podaję swój dowód mężczyźnie siedzącemu za ladą. 
- Dzień dobry, państwo na jedną noc? - mówi po polsku sennym tonem.
Na niebie nie ma ani jednej chmury. Byłoby kompletnie cicho gdyby nie rytmiczne kwakanie ptaków szykujących się do snu. Sama zasypiam zanim robi się całkowicie ciemno. Jak się później okaże nie jest to żadną anomalią, bo w ciągu całego tygodnia Islandzką ciemność widzę tylko raz gdy budzę się naiwnie sprawdzać czy przypadkiem nie ma zorzy polarnej. 


Reynisfjara

Drugi dzień to dzień zastygniętych troli i lodowca. Kamienie wystające z oceanu przy plaży Reynisfjara nie są przecież zwykłymi skałami. To trole, które próbowały przeciągnąć statek z oceanu w stronę lądu, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca zamieniły je w kamień. Planowałam w tym miejscu zrobić kilka mrocznych, deszczowych zdjęć - mglista woda i czarny piasek. Takich, jakich widziałam dziesiątki w internecie. Kompletnie mi się to nie udało.


W dalszej drodze większość dialogu szybko okazuje się banalna i nieadekwatna. Po którymś z kolei "o wow" i "patrz na to" podejmujemy jednocześnie niewerbalną decyzję, że chyba lepiej będzie zamknąć dzioba i przełknąc niesamowitość otaczających nas widoków w ciszy. Pełen błękit serwuje nam równie pełną widoczność. Nie zdziwiłabym się widząc Clinta Eastwooda na koniu. Jestem na planie starego westernu, Interstellar, Diuny i Star Warsów jednocześnie. Wszystko zależy od tego, w którą stronę popatrzę. 



Podobno, w przypadku zgubienia się w lesie na Islandii wystarczy wstać. Bez drzew nie mamy odległościowych punktów zaczepienia. Muzyka Kaleo wypełnia przestrzeń auta. Mkniemy przed siebie, choć czujemy, że stoimy w miejscu. Nie mijamy drzew, budynków, skrzyżowań. Lodowiec na horyzoncie (na zdjęciu za naszymi głowami) wydaje się nie przybliżać ani o milimetr. Podgłaśniam muzykę.

Fjaðrárgljúfur

Zjeżdżamy z głównej drogi testując napęd na cztery koła i podjeżdżamy pod wąwóz Fjaðrárgljúfur. Wspinamy się kawałek na jego krawędź, podgryzając po drodze kanapki. Możnaby spędzić tu dużo wiecej czasu i jest to kolejne miejsce, w którym jesteśmy tylko na moment, rezygnując z dłuższego marszu na rzecz dalszej trasy. "Trzeba będzie kiedyś wrócić" - mówimy sobie po raz kolejny, tak na rozgrzeszenie.

Svinafellsjokull

Niekończąca się droga przez cmentarzysko zastygniętej lawy w końcu przybliża nas do celu - docieramy pod Svinafellsjokull, jeden z południowych jęzorów największego lodowca na Islandii i w Europie. Biel miesza się z błękitem w najstarszych, mających ponad tysiąc lat, bryłach lodowca, fragmenty oblepia ciemny, wulkaniczny pył. To podobno najpopularniejsze miejsce na wspinaczki lodowcowe, nie decydujemy się jednak ani na wspinaczkę, ani na rejs przy dalszych jęzorach stawiając sobie za cel zobaczenie kilku z nich w ciągu jednego dnia. Spacerując wzdłuż brzegu słyszymy kapanie wody, lód wciąż topnieje.  Jesteśmy na północ od muru, w miejscu, którego obawiali się członkowie Nocnej Straży. Poza nami jest tutaj tylko dwójka innych ludzi. Na szczeście nie mają mocno błękitnych oczu.

Fjallsárlón 

Wracamy do auta, w 50 minut okrążamy masywna górę i docieramy do kolejnego jeziora u stóp lodowca Vatnajökull. Jest zdecydowanie większe, jest też przy nim wiecej ludzi i baza wypadowa na rejsy. Mija nas grupa parunastu osób ubranych w kamizelki ratunkowe. Ich statek rusza trasą wytyczoną między ogromnymi skałami lodowymi. Jest tak ciepło, że wracając do auta ściągamy kurtki i swetry idąc wzdłuż lodowca w krótkich rękawkach. 



Docieramy do gwiazdy dzisiejszego programu - laguny lodowcowej Jökulsárlón. Dzień wcześniej pod wodospadem mówiłam, że osiągam apogeum? Tutaj wywaliło mnie z butów. Przypuszczam, że ławki pojawiające się co kilka metrów miały ograniczyć wpadanie do jeziora z wrażenia. Powierzchnia zbiornika osiąga obecnie 18 km², i zwiększyła się aż czterokrotnie od lat siedemdziesiątych. W większości składa się z topniejącej lodowcowej wody, przy ujściu zmieszanej z wpadającą wodą morską.

Jökulsárlón

Siedząc na ławce zauważam w wodzie paręnaście głów. Zaczynam się głośno zastanawiać, że rozumiem rejs, wspinaczkę, ale ta woda musi być diabelnie zimna, czy to w ogóle możliwe, że ktoś w niej nurkuje? Nachylam się nad wodą mrużąc oczy - a, no tak... foki. Mnóstwo fok.



Diamentowa Plaża

Po drugiej stronie drogi znajduje się słynna Diamentowa Plaża, która momentalnie wydaje mi się solidnie przereklamowana chwytliwą nazwą. W zależności od pory roku i temperatury ocean wypluwa krystaliczne lodowe fragmenty, które leżąc na czarnym piasku przypominają diamenty. Początkiem maja jest ich zaledwie kilka. Chyba jednak te foki wykorzystały doszczętnie mój dzienny limit, w kontraście do lodowca za plecami, plaża nie robi już takiego wrażenia.


Dojeżdżamy na farmę, w której mamy nocować, głód i zmęczenie nagina nieco poczucie skąpstwa i zamawiamy burgery z lokalnej baraniny. Powoli przegryzając i patrząc przez okno na kolejną panoramę zachodzącego słońca zdaję sobie sprawę, że od miesięcy nie widziałam w takiej ostrości. Nie wiem czy to przez wysokiej jakości islandzkiego baranka czy przez gapienie się w dal przez tyle godzin, ale przesuwające się doliną mgły osiągają zaskakującą jakość 4K. 


Zaczynamy dzień trzeci - fjordowy. Tak, dopiero trzeci, jeśli dotrwałaś/eś do tego momentu posta to serdecznie gratuluję, nie jesteśmy jeszcze w połowie. Jeśli czujesz, że tracisz skupienie to jest dobry moment, żeby iść po herbatę. Dziś pierwszym przystankiem jest Höfn a ostatnim Seyðisfjörður. I tak, w dalszym ciągu nie spadła ani jedna kropla deszczu.


Höfn to jedno z większych miasteczek słynących z rybołóstwa - kilka domków na krzyż, port, wszystko zamknięte na cztery spusty, ani jednego człowieka.


Cisza i przestrzeń. Znowu jesteśmy sami. W szerokiej dolinie moglibyśmy biegać z jednej strony na drugą przebiegając przez mostek nad krystalicznie czystym strumieniem. Wszędzie mech. Święty islandzki mech, którego nie wolno deptać. Stoimy więc w miejscu. Tak niewielcy, nieistotni, przemijający, zostaniemy ułamkiem sekundy we wspomnieniach śpiącego wulkanu, który teraz, przez te kilka chwil jest tylko i wyłącznie nasz. 


Kolejne godziny dłużą się bez końca odmierzane rytmem objeżdżania fiordów. Droga wzdłuż oceanu zakręca w głąb lądu, ciągnie się przez 20 minut, powoli zakręca w prawo przez mostek i kolejne 20 minut prowadzi w stronę wielkiego błękitu. Skręt w lewo, kawałek skalnej drogi między ogromną górą a wybrzeżem i powtórka z rozrywki. Przykrywam kolana szalem, lekko odchylam siedzenie.

Djúpivogur

W porównaniu do wsześniejszego fragmentu drogi zdecydowanie zmniejsza się ilość publicznych toalet. Ta część wyspy wydaje się kompletnie nie skażona turystyką. Z powodu potrzeb przyziemnych zajeżdżamy do malutkiej miejscowości Djúpivogur. Ma w sobie kilka ulic, paręnaście domów, zamkniętą kawiarnię, lotnisko i... toaletę publiczną - czystą, z mydełkiem, na wypasie. W nieco lepszych nastrojach ruszamy w głąb kolejnego fjordu. 



Z Islandzką pogodą jakiekolwiek planowanie wydaje się karkołomne już na starcie. Dzień zaczynamy w pełnym słońcu, kurtki i polary porozrzucane na tylnym siedzeniu samochodu. Koło południa wiatr utrudnia otwarcie drzwi, a przed wyjściem z samochodu wciskam na siebie kolejne warstwy. Około godziny 17 wjeżdżamy na imponującą drogę numer 93 w stronę Seyðisfjörður. Na przystanku czuję, że nawet gdybym założyła na siebie wszystko co mam to i tak nie za wiele by to pomogło. Zaczyna się wietrzna śnieżyca. Islandii nie sposób przewidzieć. Nie da się spodziewać ogromu przestrzeni za zakrętem drogi, nie wiadomo jaka za kilka kilometrów będzie pora roku. Jest tylko tu i teraz. Stoję wiec na pustkowiu z zamarzniętym tyłkiem. Dookoła biel, góry i jeden dom. 
- Tam pewnie siedzi Jack Nicholson.
- Przestań.
- Hotelu pilnuje, książkę pisze. 
- Cicho bądź. 


Tej nocy nie śpię za dobrze, góry walą mi się na głowę. Idealnie wykorzystany moment na przypomnienie "Lśnienia" w najbardziej odludnym miejscu w jakim bylam w życiu. Irytuje mnie złośliwe pochrapywanie z drugiej strony lóżka. Mija połnoc, powoli zaczyna się ściemniać. 

Seyðisfjörður

Pomalowana przez mieszkańców ulica miała zwrócić uwagę na jej fatalny stan i zachęcić do jej remontu a stała sie główną atrakcją i jednym z czołowych "insta-miejsc" na Islandii. Seyðisfjörður to tęczowe kolory, murale, galeria sztuki i po raz kolejny, ani jednego człowieka na ulicy. Cykam zdjęcie i biegiem wracam do podgrzewanego siedzenia. Czwartego dnia ruszamy do Akureyri (to już prawie koniec, obiecuję).



Maskonury. Te cholerne maskonury. Wyszukałam miejsce, w którym mają gniazda i które nie znajduje się zbyt daleko od Ring Road. To był pierwszy wyczyn. Potwierdziłam przez google maps, że dzień wcześniej ktoś wrzucał zdjęcia ptaków pisząc, że jest ich mnóstwo. Przejechaliśmy więc godzinę kolejnej Islandzkiej szutrowej drogi (śniadanie momentami cofało sie do gardła), wjechaliśmy bardzo krętą drogą na górę tylko po to, żeby z niej zaraz zjechać (nie patrz w dół!) i dojechaliśmy do miejscowości, której nazwy nie podam bo jej nie lubię. To był drugi wyczyn. Maskonura zobaczyliśmy na tablicy informującej, że faktycznie, tutaj powinny być. 


Zmarnowalibyśmy dwie godziny, gdyby nie udało mi się zrobić trzech zdjęć, na które polowałam - kościoła z górami w tle, domku porośniętego trawą i islandzkich koni.



Wróciliśmy na główną drogę i ruszyliśmy w stronę dwóch kolejnych wodospadów - Dettifoss i Selfoss.


Dwa wodospady oddalone są od siebie półgodzinnym marszem po czarnych skałach. Idąc gęsiego miałam wrażenie, że podążam za postacią w grze, która ma mnie zaprowadzić na miejsce kolejnego questa. Przednia zabawa.




Nie jestem zadowolona ze zdjecia Dettiffos - był duży, głośny i miałam lekkie obawy czy do niego nie wpadnę. Mogę pokazać za to zdjęcie Selfoss z bezpiecznej odległości.

Selfoss


Przy parkingu złapał nas autostopowicz ze Szwajcarii, zapakowaliśmy się we trójkę do auta i pojechaliśmy na Marsa.


Hverir

Depresyjna Islandzka szarość rozpłynęła się we mgle. Hverir to niewielki park geotermalny, w którym miejscami gotuje się blotko, a gdzie indziej bucha gorąca para o cudownym zapachu zgniłego jajka. Podziemna temperatura dochodzi nawet do 200 stopni, podgrzewa więc wody gruntowe i w postaci pary i gazów wydobywa się na powierzchnie kolorując glebę i niwelując jakąkolwiek szansę na rośliność. 




Grjótagjá

Tutaj kolejny moment dla fanów pierwszych sezonów GoT. Kąpać się nie wolno bo woda za gorąca ale obserwując jedną parkę, której ewidentnie nie przeszkali inni ludzie w zasięgu wzroku dochodzę do wniosku, że dla chcącego nic trudnego. I co do kąpieli, i co do odtworzenia adekwatnej sceny. Jedziemy dalej.


Lewo czy prawo? Oczywiście - prawo, mijamy jezioro Myvatn północnym brzegiem i jedziemy w stronę Akureyri.


Goðafoss 

Wodospad bogów. Na tym etapie troszkę zaczyna się myśleć, no wow, znowu to samo, wielkie mi halo. A tu się okazuję, że od historyczno-baśniowej strony jest to najważniejszy wodospad wyspy. Według Islandzkich sag w tym miejscu zrzucono posągi pogańskich bogów do rzeki i przyjęto chrześcijaństwo.  To ostatni wodospad jaki widzieliśmy, było mi przy nim bardzo zimno.


Kolejne dwie noce spędzamy w Akureyri, w którym tak mocno pada śnieg, że właściwie nic nie widać. Jest 3 maja, kostnieje mi nos i marzę o grubszej kurtce. Jestem zachwycona stolicą północy, piję kawę patrząc przez szklane drzwi na padający śnieg. Delikatna muzyka jazzowa w tle, hygge do szpiku kości. 


Dla podtrzymania klimatu podjeżdżamy do całorocznego sklepu świątecznego, obok którego w końcu trafiamy na elfie domki.



Kolejnego dnia ruszamy do Reyjkaviku. Przez większość trasy żegna nas surowy zimowy krajobraz, który stopniowo nabiera zieloności. Czujemy się lekko zgaszeni tym, że przygoda już się kończy i tym, że nigdy nie zobaczymy tej wyspy po raz pierwszy. Jedyne co możemy zrobić, to zobaczyć ją dokładniej.



Tuż przed stolicą domykamy pełne kółko Ring Road. Zbijamy pione i czujemy, że ta trasa momentalnie wpada na wyjątkowe miejsce we wspomnieniach. Takie o którym opowiada się trochę za dużo gdy ktoś popełni błąd pytając jak było, i takie o którym właściwie nie wiadomo do końca co powiedzieć. 


Zostawiamy bagaże w Reyjkaviku i wracamy do samochodu. Podskakuję z ekscytacji. W nagrodę za wszelkie trudy, przewiane tyłki, zmęczone nogi i śnieżyce prosto w twarz zanurzamy się w przyjemnie ciepłej, mlecznej wodzie Blue Lagoon. Ach, jak to smakuje, z wszystkimi górami, zakrętami, fjordami i wodospadami w głowie. 

Blue Lagoon

 Szczyty widoczne w oddali nie są już tajemnicze i obce. Dokładnie wiem co się za nimi chowa - kilka pór roku, foki, lodowce, i sporo elfów. 


Komentarze

Popularne posty